środa, 11 listopada 2015

Na grzyby do Narodowego

„Białe Małżeństwo” Tadeusza Różewicza zmarłego w zeszłym roku wybitnego poety i dramaturga pierwotnie opublikowano w Dialogu nr 2/1974. Dzieło miało swoją prapremierę w nieistniejącym już impresaryjnym Teatrze Małym, scenie kameralnej Teatru Narodowego w Warszawie.

fot. Krzysztof Bieliński
Otwartość z jaką sztuka opowiadała o seksualności człowieka przed czterdziestu laty szokowała. Zadziwiały zwłaszcza didaskalia Różewicza, w których autor bez ogródek opisywał różne „rosnące trzony”, a w scenie bliskości Bianki i Dziadka zapragnął nawet „białego członka podobnego do grzyba sromotnika”. Dramat został nawet z tego powodu negatywnie wspomniany podczas kazania Prymasa Polski Stefana Wyszyńskiego w kościele oo. Paulinów na Skałce w Krakowie. Wiele lat później Tadeusz Różewicz w wywiadzie opublikowanym przez Tygodnik Powszechny (48/2008) powiedział, że jego sztuka była tylko bajką dla dzieci, snem o płci. Autor uważał, że ktoś widocznie chciał mu zrobić „przysługę” i złośliwie podesłał Kardynałowi egzemplarz Dialogu.

fot. Krzysztof Bieliński
Historia zatoczyła koło, a sztuka, tym razem w reżyserii Artura Tyszkiewicza, wróciła na deski Teatru Narodowego w Warszawie. Z atmosfery skandalu nie zostało już nic, a widzów do teatru przyciągnęła pierwszorzędna obsada i ciekawość, co jeszcze da się wycisnąć ze sztuki, którą w Polsce zrealizowano w teatrach już dwadzieścia cztery razy!

Artur Tyszkiewicz deklarował odkrycie i pokazania odrealnienia i poetyckości dramatu Różewicza. Rzeczywiście, w wielu scenach nie wiadomo było, czy zachowania postaci były realne, czy rozgrywały się tylko w ich głowach. Z drugiej strony niemalże wiernie i realistycznie opowiedziano całą historię unikając tradycyjnego finału. Myślę, że reżyser zatrzymał się w połowie drogi pomiędzy wzmocnieniem poetyki dramatu, a realnością, czyli tradycyjnym kontekstem płciowości, co nie wyszło spektaklowi na dobre, gdyż odebrało mu spoistość i w rezultacie utrudniło jego odbiór. Czułem, że artysta nie zrealizował swojego ciekawego pomysłu inscenizacyjnego do końca.

fot. Krzysztof Bieliński
Na pełne uznanie zasługiwała za to gra artystów, którzy występowali na scenie przy ulicy Wierzbowej. Z pewnością należy pogratulować kreacji Jerzemu Łapińskiemu (Dziadek), który z humorem przedstawił różnorodne rozterki trapiące starego człowieka. Jego Fetyszysta jakimś cudem wzbudzał sympatię! Dzielnie spisały się też Pauliny Szostak (Bianka) i Korthals (Paulina), które z powodzeniem udźwignęły trudne role dziewczyn odkrywających własną seksualność.  

Szczególnie zapamiętam przejmującą scenę spowiedzi, kiedy wszyscy występujący w spektaklu artyści przekonująco pokazali, jak bardzo ich bohaterowie poszukiwali pomocy, która nie nadeszła z żadnej strony. Ani od Boga, ani od innych ludzi. Pozostali do końca sami, ze swymi napędzanymi libido problemami.

W wielu scenach pomogła artystom udana scenografia (Justyna Elminowska), dzięki której na niewielkiej przestrzeni, bez przerywania ciągłości spektaklu, w ciągu kilku sekund aranżowano nowe, ciekawe sytuacje sceniczne.

Niedawno obejrzałem w warszawskim Teatrze Ateneum „Rzeźnię” Sławomira Mrożka w realizacji praktycznie tego samego zespołu twórców. (reżyseria, scenografia, muzyka, ruch sceniczny). Obie sztuki miały swoje prapremiery w 1975 roku i łączył je nie tylko rok wystawienia. W obu przypadkach dramaturdzy uprawiali sztukę, w której chcieli opowiedzieć o czymś ważnym. Ci wielcy artyści potrafili w oparciu o inspirację czerpaną z całkiem realnych wydarzeń (bunt Akcjonistów, czy przemiana poetki Marii Komornickiej w postać Piotra Odmieńca Własta) potrafili wypowiedzieć się na tematy ponadczasowe, ważne, dotyczące samego człowieka i kultury. Teraz niełatwo o takich Twórców. Cierpliwie czekamy.


Kurzy się!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz